Wyjechaliśmy z Krakowa w piątek po południu, niejednokrotnie przekraczając dozwoloną prędkość i przejeżdżając na czerwonym świetle, by zdążyć do naszego pierwszego punktu wycieczki przed godziną 18:00, czyli na ostatnie wejście tego dnia. Pierwszym naszym postojem było Kłodzko (zwane też okazjonalnie Mediolanem), a konkretniej labirynty twierdzy, która jest jedną z największych pruskich warowni w naszym kraju. Przewodnik w tym miejscu opowiadał ciekawie, obiekt jest dobrze przygotowany na przyjęcie turystów. Największą atrakcją okazały się korytarze minerskie, ciasne i wąskie, w których niejeden kołowicz utknął i już tam pozostał. Po zwiedzeniu labiryntów udaliśmy się na krótki spacer po przepięknym Kłodzku, po czym w egipskich ciemnościach ruszyliśmy na miejsce noclegowe do Karłowa, po drodze mijając stada jeleni oraz watahę żołnierzy (i tu kołowiczkom zrobiło się cieplej). W ośrodku zjedliśmy wspólną kolację, wieczór spędziliśmy dobrze się bawiąc i integrując.
Drugiego dnia chyba każdy członek koła budzący się po krótkim śnie, pomyślał to samo wyglądając przez okno. Z pewnością byłby to jeden ze szlagierowych tekstów tej wycieczki, jednak ze względu na powagę sprawozdania i ograniczenia cenzuralne nie mogę tych słów zacytować. Nie mniej jednak, lało jak z cebra. Nie przeszkodziło nam to jednak, by wyruszyć w Góry Stołowe a pierwszym naszym punktem były Adrszpadzkie Skały w Czechach. Niestety zgubiłem ulotkę, dlatego w skrócie powiem, że znaleźć tam możemy spektakularne formy skalne zbudowane z ciosowych piaskowców kredowych. Wszelkie formy skalne urzekły nas swoją potęgą i walorami wizualnymi. Ponadto rezerwat jest doskonale przygotowany dla zwiedzających, dobrze oznakowany, stworzono specjalne ścieżki, odpowiednią infrastrukturę, ponadto znajdziemy tam informacje w czterech językach – po czesku, angielsku, niemiecku i po polskiemu (wyjiście). Formy skalne, okoliczna przyroda, jezioro czy wodospady stały się doskonałym tłem zdjęciowym, zarówno kołowicze jak i przede wszystkim nasze przepiękne koleżanki z radością pozowały do zdjęć, przybierając różne interesujące pozy, niejednokrotnie świadczące o ich wygimnastykowaniu . Mieliśmy też okazję porzucać się śnieżkami (tak, wciąż leży tam śnieg) czy przepłynąć tratwą po jeziorku. Był to zdecydowanie najciekawszy punkt wycieczki.
Następnie wróciliśmy do naszej wspaniałej ojczyzny w celu zdobycia najwyższego szczytu Gór Stołowych, a mianowicie Szczelińca Wielkiego (919 m.n.p.m.). Po drodze podziwialiśmy kolejne formy skalne piaskowców kredowych oraz infrastrukturę turystyczną. Zwróciliśmy uwagę na dość lakoniczne informacje na trasie na szczyt (czyżby czekała nas współpraca z kolejnym parkiem narodowym?). Po zdobyciu szczytu i tradycyjnych sesjach zdjęciowych ruszyliśmy w stronę naszego ośrodka. Po drodze mieliśmy okazję usłyszeć krótki wykład na temat geologii regionu. Nasza szanowna pani opiekun dr Ewa Welc opowiedziała nam wiele istotnych informacji, zgodnie oceniliśmy to na 3,5… No dobra, niech będzie 5,0, ważne, że bez kartki.
Wieczorem zorganizowaliśmy sobie ognisko. Nie było to łatwe zadanie, właściciel pojechał sobie na imprezę do Mediolanu pozostawiając nas bez siekiery do drewna, co gorsza, mokrego po deszczu. Jednak po ciężkiej walce ognia z wodą, ogień (przy nieocenionej pomocy potężnych płuc Magdaleny Neisser) jednak zwyciężył i ognisko udało się. W czasie przedsięwzięcia godne odnotowania są przede wszystkim piosenki przekształcane na cześć naszego Prezesa, który akurat wtedy miał urodziny. Nie omieszkaliśmy przygotować dla niej małego prezentu w postaci kartki od naszego koła. Co prawda wkradł się tam błąd ortograficzny, ale przecież liczy się gest.
Ostatni dzień naszej eskapady zaczął się pięknym słońcem i płatkami na śniadanie. Niestety pogoda bardzo szybko spowodował u nas reakcję podobną do tej dzień wcześniej, dlatego planowane podziwianie grzybów skalnych musieliśmy odłożyć na czas bliżej nieokreślony. W zamian wybraliśmy się do Wambierzyc, słynące jako jedna z wielu polskich Jerozolim, gdzie znajduje się sanktuarium. Niestety, zawiodło ono nasze oczekiwania, jest dość zaniedbane i raczej przereklamowane.
Kolejnym punktem tego dnia była jedyna w Polsce i jedna z trzech w Europie (obok czeskiej Kutnej Hory i portugalskiej Evory) Kaplica Czaszek w Czermnej. Ze względu na swoją unikatowość zrobiła ona na nas całkiem niezłe wrażenie, choć z pewnością liczyliśmy, że będzie ona bardziej spektakularna. Mankamentem był brak możliwości robienia zdjęć wewnątrz. Ale, że zakazy są po to, by je łamać, kosztem reprymendy od przewodnika przez mikrofon, zrobiliśmy kilka zdjęć.
Ostatnim punktem całej wycieczki była dawna kopalnia złota w Złotym Stoku. Osobiście, i myślę że nie tylko osobiście, sztolnie są kolejnym przereklamowanym produktem turystycznym. Miejsce typowo komercyjne, złota nie znaleźliśmy, jednak szukając plusów warto zwrócić uwagę na przewodników, którzy potrafili opowiedzieć w sposób interesujący wiele ciekawostek. Z pewnością urzekła nas historia pewnego osła, który produkował złote talary, ale tylko ze względu na obecność jednego „Osła” w naszym kole, który również chwalił się produkcją talarów przez cały wyjazd. Konkretów i nazwisk nie podajemy, nie chcielibyśmy być niesmaczni. Ponadto możliwość przejażdżki podziemną kolejką czy zjazdu ze zjeżdżalni, pomysł idealny na wycieczkę szkolną w podstawówce. Ze Złotego stoku wyruszyliśmy w trasę powrotną do Krakowa.
Z pewnością możemy nasz wyjazd ocenić na 9 w skali Richtera a nawet 10 w skali Beauforta. Była to świetna zabawa, kolejna okazja do zintegrowania się w „kołowym” gronie oraz poznania kolejnych pięknych miejsc i poszerzenia swojej wiedzy.
Autor: Mateusz Birówka