Nowości Ogólne info Działalność Galeria Stowarzyszenie Kronika Biblioteka Kurs Mat. szkoleniowe Linki |
Działalność
termin (jak łatwo się domyślić): 29.12.2006 - 1.01.200 uczestnicy (z uwagi na sugestie i "zdrową" rywalizację postanowiłam unikać numerów, liter tudzież innych oznaczeń sugerujących hierarchię): dzień pierwszy: wszystko perfekcyjnie zaplanowane, czyli pakowanie w ostatniej chwili Przygotowania do naszej wyprawy leżały tym razem po stronie zawodników z Krakowa. Gdyby była to ekipa z małego-czarnego, zapewne wszystko przebiegało by tak spokojnie, że aż nudno. W naszym wypadku jednak nie mieliśmy prawa się nudzić! Tak więc wszystko zaczęło się na dwa tygodnie przed wyjazdem - Rysiu - inicjator wyprawy - podczas jednej z popijaw wymyślił Sylwka u naszych speleo-braci z Ukrainy. Przy kilku butelkach piwa zgadaliśmy się - on pisze maila w wersji polskiej (niedziela rano), ja tłumaczę na rosyjski (niedziela południe), Rysiu wysyła maila do Papy oraz Andrieja (niedziela wieczór). Plan był perfekcyjny, jednak mieliśmy opóźnienia w komunikacji na linii Żabiniec-Rysio i mail wyszedł dwa dni później. Na szczęście odpowiedź od ekipy z Ukrainy przyszła szybko. No to Rysio zabrał się za planowanie. Jako kursantka w przerwie świątecznej byłam nieco zajęta, tak więc założyłam, że w piątek, 29-go wyjedziemy i Rysio zrealizuje w swoim geniuszu ciężko opracowany plan. Ale życie lubi zaskakiwać. Rysio oto, z uwagi na rycerską walkę o sylwka dla swej kobiety, bohatersko zrezygnował z wyprawy, zostawiając nas na lodzie. Właściwie to dokąd my jedziemy? A gdzie jesteśmy umówieni? A jak tam dojechać? No cóż, z GPS-em Ola i jego pamięcią do drogi z ostatniej wyprawy postanowiliśmy jechać. Timing był również nieco kiepsko ustawiony, Olo i ekipa z małego-czarnego (alias "Jimny") musiała na nas czekać kawałek czasu na Żabińcu, a potem czekać na przepakowanie. Cały czas zastanawialiśmy się kto właściwie tutaj cokolwiek ustalał? Wyjechaliśmy po 24.00, a więc właściwie następnego dnia, tak więc zapraszam do lektury dalej.. dzień drugi: 140 przez Ukrainę i wreszcie Młynki Drugi dzień zaczął się brawurową jazdą Bastira: podczas jego 5-godzinnej zmiany przejechał (uwaga!) ok. 3 km pasa granicznego, doprowadzając na końcu do jawnej profanacji ustawodawstwa ukraińskiego - mianowicie nie zdobyliśmy wystarczającej ilości pieczątek na bardzo ważnej karteczce i musieliśmy pod prąd wracać samochodem do szeregu budek ukraińskich urzędników. Pięczątki wreszcie pojawiły się na karteczce, na którą raz ponuro spojrzał ostatni z pogranicznych urzędników i machnął ręką "paszli". Następnie czekała nas długa trasa przez Ukrainę (ok. 300-400 km, trasa Lwów, Tarnopol, Chortkov). Drogi na Ukrainie są dziurawe i słabo oznaczone, zaletą ich jednak jest znaczna szerokość oraz mała ilość samochodów na trasie, co pozwoliło nam rozpędzić się nawet do 140 (tym naszym dużym zielonym "czymś"). Niestety drogi ukraińskie posiadają jeszcze jedną niewygodę - okazjonalne patrole policyjne (naliczyliśmy ich 5 na trasie). Olo niestety wpadł w ich sidła (hehe). Do Młynek, obok wsi Zalesia, dojechaliśmy wieczorem, gdzie w przytulnej chacie zostaliśmy powitani przez Lenkę. Tam czekaliśmy na resztę ekipy, otworzyliśmy piwo i kulturalnie zabraliśmy się do spożywania tegoż napoju. Konwersacje wszelakie, na razie ze strony polskiej tylko nieśmiałe słówka rosyjsko-ukraińskie. Późnym wieczorem zjawił się Papa z kumplem Romanem (ksywa "Grac"), jego ciężarną żoną Oksaną oraz jeszcze jednym kolegą o typowym wyglądzie Ukraińca. Popiliśmy (wino, wódka i oczywiście wcześniejsze piwo), pojedliśmy (dziewczyny chyżo zrobiły kanapki z cieńkimi plastrami słoniny ukraińskiej) i pogadaliśmy (uwaga! coraz więcej słówek rosyjsko-ukraińskich na naszych ustach). Na nocleg dostaliśmy, ciepłą już od grzejniczka, chatkę obok. Było trochę walk o miejsce na rozległym łożu, najsłabsi przegrali (Bastir na podłodze, ale jutro dołączy do niego Zuzia) a nasilniejsi szturchali się nawzajem na łożu. dzień trzeci: Porosiaczka oraz sam Sylwek Papa objecał nam wejście do jaskini Dżuryńskiej, inaczej zwanej Porosiaczką, tak więc rzeźcy wstaliśmy ok. 10.00, po godzinie (no prawie..) gotowi do wyjścia. Po drodze do jaskini zgarnęliśmy jeszcze nieśmiałą Oksanę i wyruszyliśmy. Jaskinia jest oddalona od Młynek o jakieś 50 km, więc chwilę jechaliśmy przez piękne przestrzenie ukraińskie. Dowiedzieliśmy się przy okazji, że bardzo wiele tam polskich kościołów, które jeszcze funkcjonują i mają sporą garstkę wiernych. Wejście do Porosiaczki to niewielki lej w ziemi, natomiast "hakiem" jest znalezienie w trzecim korytarzu tej jaskini miejsca, gdzie ukryty jest tajemniczy pasaż dalej. Przejscie to jest tak dobrze ukryte, że nawet wiedząc co i jak ciężko jest je odkopać i udostępnić. Po co to wszystko? Papa twierdzi, że to zabezpieczenie przed przypadkowymi turystami - bardzo skuteczne, zapewniam! Sama jaskinia nie jest duża, ale jest przepiękna. Gipsowe korytarze wykończone są pięknymi kryształami o różnej wielkośći, fakturze i kolorystyce, w zależności od procesu ich wytworzenia. Są na prawdę prześliczne, choć kruche - odsyłam do zdjęć Ola, których napstrykał mnóstwo zwyczajowo naciągając naszą cierpliwość. Wieczorem, po powrocie, zostaliśmy powitani przez dwóch osobników, ubranych w wojenne mundury z bronią i granatami w ręku! Zaraz też dowiedzieliśmy się, że są to ukraińscy nacjonaliści, co to w pamięci (..akurat..) jeszcze mają, żeśmy tu byli i żeśmy ich bili. No to przyszli do nas na kolację z granatem i szukali chętnych do potrzymania sobie. Akurat nieszczęśliwie Bastir odezwał się podczas naszych dyskusji "cicho Barbaro", coby nie rozjuszać owych osobników, ale oni źle usłyszeli i zawistnie spojrzywszy na Bastira coś tam zamruczeli. Strach padł na Bastira i na nas, a najgorsze, że wychodek na zewnątrz! Nasi znajomi ukraińscy nacjonaliści postanowili pogłębić naszą przyjaźń, zaprosili więc chętnych do postrzelania. No to chętni poszli, a pozostali (oczywiście włącznie z Bastirem) nie wychylała się z chatki. Kto wie, do czego oni tam strzelali? Ok. 22.00 wyruszyliśmy do chatki pierwszej, gdzie speleo-ekipa ustawiła już stoliki, przyrządziła kopy kanapek, sałatek i innych pyszności i czekała. My zwyczajowo otwarliśmy po piwie, a reszta czekała.. Wreszcie zaczęło się oficjalną wypowiedzią Papy i toastem. Potem był następny i następny, któryś w kolejce wykonał rozluźniony już Bastir, dalej znowu ukraińskie doniosłe toasty itd. Nasza ekipa zyskała wtedy już pełne umiejętności językowe, jak również co poniektórzy Ukraińcy cudem jakimś zaczęli wypowiadać się po polsku! O północy fajerwerki i petardy, szampan, życzenia + plejada ogni sztucznych spod jaskini Młynki, 300 metrów nieopodal. Godzinę poźniej słabo zaintonowaliśmy powitanie polskiego Nowego Roku (jako, że właściwie świętowaliśmy Nowy Rok godzinę za wcześnie), ale po słabym aplauzie kontynuowaliśmy picie i konwersacje. W tym czasie pojawił się ponownie nasz zaprzyjaźniony nacjonalista. Tym razem zecydował się na polityczne dysputy z Śierściuchem i Sarenką. Rozmowa była gorąca i długa, na szczęście została przerwana tańcami, bo kto wie jakby nasz Śierściuch skończył.. Tańce, hulanki, swawole.. Do godzin porannych wytrzymali tylko najtwardsi zawodnicy z ekipy: Olo i Aga, dziękujemy im więc za utrzymanie imprezowego wizerunku Polaka. Reszta po pierwszych kurach zasnęła na wielkim łożu, za wyjątkiem, jak już wiecie, Bastira i tym razem Zuzy. Tak więc słabi będą mieć zdrowy kręgosłup i reumatyzm. dzień trzeci: powrót I tu nasze przygody się skończyły. Powrót był szybki, bezbolesny, bez awarii, niestrawności, kłótni lub choćby maleńkiej stłuczki. Nuda.. Cóż, pozostaje liczyć na następną wyprawę. Rysiu, any ideas? Basia
Nasze zdjęcia już niebawem. Narazie pozostaje... |
||||||
|