Ukraina
czyli podolskie gipsy, Czarnohora i wschodnia egzotyka Maciek Pasiok |
Późną zimą tego roku (1999) znajomy ze Speleoklubu Aven w Sosnowcu dał mi znać, że ta właśnie ekipa knuje o wyjeździe na Ukrainę. Moje początkowe obawy finansowe zostały rozwiane (na wietrze prac mniej lub bardziej wysokościowych) i mogłem skorzystać z Edziowego zaproszenia. Przedwielkanocne spotkanie w Sosnowcu (a raczej zaliczka wysokości 100PLN złożona na ręce Mańka) doprowadziło do tego, że 29 kwietnia pognałem do Sosnowca wyposażony na 10-cio dniową wyprawę. |
Umówiona
18:00 w siedzibie Avenu. Wpuszcza mnie wylatujący właśnie Prokurator.
Na odchodnym rzuca propozycję nabijania kartuszy. Co mam innego do roboty?
W sumie w główny nurt przygotowań jako obcy (określenie Mańka z pierwszej
wizyty) się nie wplotłem, więc wypadało jakoś to nadgonić. Nabijam więc
gazy na podwórku.
Zaczynają się schodzić ludzie, To dobrze. Już myślałem, że to kawał z tym czwartkiem i wyjedziemy w piątek. Wesołe rozmowy z Zagłębiakami. O 20:00 ekipa wyjazdowa już prawie skompletowana. Brakuje tylko Małego. I tu pojawia się problem, bo to właśnie w Małego samochodziku mam podróżować. Koło 21:00 sprawa się wyjaśnia. Mały, słynny wszem i wobec z antypunktualności, ma atomową wymówkę. Napadli mu na żonę, szczęśliwie całą i zdrową, lecz porwali wszelkie jej dokumenta i klucze. Trzeba więc zostać i dopilnować, by dobytek rodzinny nie zmienił właścicieli oraz podtrzymywać na duchu małżonkę. Termin wyjazdu załogi Małego (Mały, Edzio i ja) przesunięty o 12 godzinek. Pozostała część ekipy rusza o 23:00. Życzymy sobie powodzenia nawzajem- dojazd i odnalezienie to nieznana dla wszystkich. Trzon ekipy uformowały załogi: Jeep Cherokee Maniek, Grzesiek i Rafał C15 czyli Citroen Andrzej, Rower, Michał i Tomek Merol czyli beczka Kubar, Basia, Chińczyk i Anioł A my rozjeżdżamy się (a raczej jesteśmy rozwożeni przez Waldka Muchę) do domów. Umówieni na kontakt telefoniczny jak wszystko będzie ułożone. Nocka u Szwedów (Edzia) w domu. Jak również cały następny dzień, z przerwami na zwiedzanie Sosnowca, ostatnie zakupy i podobne cuda. Koło 20:00 zaczynam brać na serio żarty Ani o długim weekendzie w Sosnowcu i obiecuję sobie start pierwszym pociągiem do Krakowa w sobotni poranek, by stamtąd gnać do swoich klubowiczów, którzy z wrocławiakami na Podzamczu ratują już pewnie pozorowanych rannych. Na szczęście do tego nie doszło. Wystartowaliśmy koło północy. Zapakowany ostro Żonkil, czyli sportowy Escort Małego zaczął łykać kilometry. Nocka do Przemyśla. Tuż po świcie spotkanie z radarem przed samym Przemyślem z wynikiem 104 na 60 dopuszczalnych km/h. Mały zna się na rzeczy skoro płaci tylko 50 zł z kwitkiem. Na granicy w Medyce jesteśmy o 5:00. O 5:04 szlabanik podskoczył do góry i wjechaliśmy na przejście. Od tego momentu znaleźliśmy się w Królestwie Troszkę Innej Rzeczywistości. Dopełnienie różnorakich formalności, zebranie świstków , pieczątek, zaglądanie pod maskę (ekologia, hehe) trwało do 7:50. Jak zwykle mój sfatygowany paszport dodał troszkę smaczku przekroczeniu granicy. No ale przejechaliśmy! |
Zaczął się rajd po ekskluzywnych
ukraińskich nawierzchniach drogowych. Częste były przypadki niezachowania
ciągłości lub nawet całkowitego braku w/w elementu drogi. Postanowiliśmy
ominąć Lwów i ściąć trasę od razu w Mościskach na Sambir, Drohobycz, Żydaczew,
Kałusz, Stanisławów (Iwano-Frankowsk) i Czerniowce. W jednej z pierwszych
wiosek zahaczyliśmy o spożywczak. No i wyjaśniło się, dlaczego na granicy
nie padło zwyczajowe pytanie o alkohole i papierosy. Wszystko tańsze niż
u nas. Półlitrówka od 3,5 hrywny (przy kursie 1:1 w stosunku do złotego).
Zgroza, co? Testujemy lżejsze napoje- próby wypadają pomyślnie.
Przed południem mamy pierwsze spotkanie z Ukraińską drogówką. Zwie się ona DAI i nazwa ta świetnie odzwierciedla ich nastawienie do zagranicznych kierowców. Mały pertraktuje w sprawie dowodu rejestracyjnego wystawionego na nazwisko swojej mamy. Podobno straszne wykroczenie. Odzyskanie dokumentów z łap łasych policjantów kosztuje nas 20 papierów ($). Niedobrze. Zdarzają się też elementy bardziej dalekowschodnie. Mieliśmy np. spotkanie z watahą świętych krów. Mało co nie musieliśmy uciekać z ulicy. Na szczęście pani z witką pognała stado precz i mogliśmy jechać dalej. Inna atrakcja- stacja benzynowa. O dziwo z trudem znajduje się benzynę bezołowiową (tak twierdzili sprzedawcy), której potrzebował do życia Żonkil. Niski oktan rządzi. Wlewamy 78 oktanowe cudo w bak do zmieszania z połową 97 oktanowego speciala. Piękny zegar w dystrybutorze odmierza litry, pistolet odwieszamy na specjalnie w tym celu wbity i zagięty gwóźdź. Zawory klepią, mniejszy kop ale jedziemy. Żeby nie przynudzać... Kontroli drogowych było jeszcze kilka, z efektem finalnym wysokości 45 papierów, które Maniek w swej szczodrości postanowił pokryć z kasy wyprawowej. (Główny konwój nie napotkał żadnej (!!!) kontroli drogowej, co graniczy niemalże z cudem). |
Około 18:00 zajechaliśmy do Czerniowców, gdzie
ojciec naszego głównego opiekuna- Bogdana- udzielił nam wskazówek jak trafić
do kamieniołomu koło wsi Kołomyja, gdzie znajduje się otwór pożądanej przez
nas gorąco pieczary. Troszkę mylimy trasę ale ostatecznie, już po zapadnięciu
zmroku dojeżdżamy na miejsce.
A jest nim urokliwy kamieniołom (nieczynny) gipsu, zagubiony wśród pól, z małym bajorkiem pośrodku z którego dobiega przegłośny koncert żab. Ekipa wyraźnie szczęśliwa, że udało nam się cało dotrzeć. Nam też się to podoba, więc przystępujemy do rozluźniającej imprezki, podczas której nastąpiło uwolnienie napięć podróżnych i nie tylko. W zasadzie wtedy zacząłem się poznawać z ekipą ale czy aby z najlepszej strony? Niedziela. Koło południa, po lekkim śniadanku i odpoczynku po nocy ruszamy z Edziem i Rowerem do pieczary. Nosi ona nazwę Bukowinka i ma 4 km długości. Deniwelacja nieznana i to jest właśnie zadanie dla nas. Mamy pokartować co nieco. Pomysł niespecjalny jak na pierwsze wejście do jaskini. W sumie to tylko obleźliśmy ważniejsze korytarze. Nie wszystkie zresztą. Ot takie wpychanie się to tu, to tam, żeby wybadać gdzie i co puszcza. Jaskinia generalnie bez wielkich przestrzeni. Wiatrów mało. A nawet bardzo duszno; miejscami tak, że dłuższe przebywanie wyklucza światło karbidowe. Woda tylko stojąca. Stan wyższy niż najniższy możliwy co sprawia, że odpada kilka potencjalnych problemów. Ciekawe są jednak korytarze. W końcu to gipsy a nie tak dobrze znany wapień. Ładne grubokrystaliczne ściany, choć pojedyncze kryształy osiągają rozmiary tylko centymetrowe. Po powrocie na powierzchnię, wieczorek (dla niektórych śmiertelny) przy ognisku. |
Następny dzionek. Poniedziałek. Bogdan
(gospodarz, przedstawiciel czerniowieckiego klubu) pokazuje nam, co jego
zdaniem zasługuje na skartowanie. Ekipy mają dość dokładny plan ale nie
uwzględniono w nim upadów. I tu jest właśnie zadanie dla nas. Zaczęliśmy
z Małym kartowanie. 1 część ciągu. Ładna i ciekawa, bo z wykopami archeologicznymi,
małymi studzienkami, kontaktem gips wapień w pewnym miejscu. Zaczęliśmy
i... Mały zarządził odwrót. Zdecydowanie za blisko mieliśmy do otworu i
obozu, co stanowiło cholerną pokusę. No i te ceny alkoholi...
Wtorek. Idziemy zwiedzać Załużkę. Pieczara ponoć imponująca: 90 km długości, duże kubatury, strefy niskotlenowe (brak możliwości palenia czegokolwiek- po prostu za dużo dwutlenku węgla w powietrzu). No i otwór na terytorium Mołdawii czyli w pełni nielegalne przekroczenie granicy. Startujemy z obozu. Daje o sobie znać niepunktualność Małego (później on, Grzesiek i Rower dojdą nas przy użyciu samochodu). Wędrujemy kilka dobrych kilometrów, by w końcu przekroczyć granicę. Niepozorna linia drzew a za nią pole kukurydzy i zwały nadkładu po byłym kamieniołomie gipsu. |
W całym zamieszaniu udział wzięli: Avenowcy:
(i piszący te słowa) Młody- Maciek Pasiok (AKG AGH) |