Akademicki Klub Grotołazów | http://www.akg.agh.edu.pl/ |
termin: 31.10.2006 - 5.11.2006
uczestnicy: dzień pierwszy: kto kogo na trasie Jak zapewne się spodziewacie przygotowania do wyprawy trwały już od kilku dni. Sprzęt, materiały, ustalenia, wieczne rozmowy na gg, składanie wniosków o urlop oraz zamiana samochodów na bardziej ładowne. Dzięki determinacji maleństwa i przychylności szefa fusa we wtorek, dn. 31.10 byliśmy gotowi. Nasza ekipa (samochód nr 1) wyruszyła z lekkim opóźnieniem (prace techniczne typu tankowanie i zakupy spożywcze). Ostatecznie opuściliśmy granice Krakowa ok. 20.00 i pojechaliśmy w stronę Cieszyna drogą okrężną, którą w przebłysku geniuszu wymyślił rysiu. Wkrótce potem rozległ się telefon od ola, który kombinował jak by tu się spotkać, ale tak, żeby on nie musiał się zatrzymywać i tracić czasu. Zostaliśmy więc zaproszeni na nocleg w Austrii, koło Graz - na pięknie położonym parkingu przy stacji benzynowej. Z noclegu jednak nie skorzystaliśmy i wyruszyliśmy w dalszą trasę do naszego pierwszego przystanku tuż po przejechaniu granicy austriacko-słoweńskiej - Mauthausen. dzień drugi: huśtawka, kasztany i dziewczyny w Lublanie (Ljublianie) Mauthausen było nazistowskim obozem koncentracyjnym (1943-45), położonym koło Linz, jednakże tuż pod granicą ze Słowenią - koło miejscowości Jesenice - zbudowano kilka baraków dla więźniów, których zadaniem było wybudowanie tunelu łączącego Austrię ze Słowenią. Obecnie obok pięknie położonej drogi znaleźć można pomnik poświęcony ofiarom obozu oraz kilka kamieni - pozostałości po barakach, komorach gazowych czy wieżyczkach strażniczych. Następny punkt naszej wyprawy to stolica Słowenii. Lublanę zwiedziliśmy włócząc się o poranku po spokojnej i świątecznej starówce. Przespacerowaliśmy się wzdłuż rzeki Lublanicy, następnie udaliśmy się na zamek, o którym w kolejnym przebłysku geniuszu przypomniał sobie rysiu. Płatne atrakcje turystyczne odpuściliśmy sobie starym, studenckim zwyczajem, natomiast fusu, zapewne nieco wykończony psychicznie długą jazdą, odnalazł pod zamkiem huśtawkę na której natychmiast zaczął sie huśtać i tak z 15 min. Po tej przyjemności postanowiliśmy przespacerować się jeszcze na znany potrójny most w Lublanie - Tromostovje, gdzie właśnie sprzedawano świeżo pieczone kasztany. Rysiu niestety nie skorzystał z tej przyjemności - zbyt zajęty był swoim zadaniem bojowym na tą wyprawę, mianowicie "zestrzeleniem" aparatem fotograficznym trzech pięknych Słowenek. W Lublanie mu się to niestety nie udało, cóż, może później? Naszym następnym punktem programu było podjechanie do turystycznej jaskini Planinska Jama. Co prawda jaskinia była zamknięta, ale przespacerowaliśmy się trochę wdłuż biegu rzeczki Pivka do metalowej bramki, skrytej w ciemnościach. Zaskoczył nas bardzo niski poziom rzeki, ponoć z reguły wody jest dużo więcej i wcale nie jest taka spokojna. W dalszej części jaskini zwiedzanie jest możliwe tylko na pontonie - oczywiście w sezonie turystycznym. Ponoć hitem tej jaskini, wogóle regionu otranjska Karst, czyli krasu słoweńskiego, jest płaz jaskiniowy - proteus anguinus, zwany w oficjalnej terminologii "odmieńcem jaskiniowym" (występuje tylko na Słowenii). Okazało się, że i nam uda się go później obejrzeć i "ustrzelić". Kto nie zna ola, ten pewnie podejrzewa, że po tej długiej trasie, po przybyciu do sypatycznego drewnianego domku w Speleocamp koło Laze, rozpakujemy się, napalimy w piecu, pojemy sobie i udamy się na spoczynek. Na szczęście dla nas jednak nie! Olo "zarządził" wyjście do jaskini Mackovica! Jeszcze tylko kilka słów o naszym campingu - Speleocamp, polecany w przewodniku "Cave Guide To Slovenia" (I. Bishop, 1997), to przyjemny camping przy lesie na wzgórzu w miejscowości Laze, ok. 12 km na północny wschód od miasta Postojna. Prowadzi go "lokalny jaskiniowiec" Franc Facija (franc.facija@siol.net). Jest to bardzo dobra baza wypadowa do kilku jaskiń położonych nieopodal, do niektórych nawet można dojść piechotą. dzień drugi - c.d.: wreszcie porządna jaskinia! A więc po całej nocy jazdy zdecydowaliśmy się, że jednak wchodzimy do jaskini. Wybór padł na jaskinię Mackovica. Dojście do jaskini jest dosyć łatwe i zgodne z opisem z książki (wcześniej wspomniany Cave Guide, który zresztą jest na wyposażeniu domku w Speleocampie), sama jaskinia jest generalnie jaskinią bezsprzętową. Przepiękne nacieki i formy skalne zrobiły na mnie ogromne wrażenie. Najciekawszym momentem było znalezienie "znienacka" olbrzymiej sali - Velika Dvorana, której wielkość i przestrzeń zaparły mi dech w piersiach. Aby się do niej dostać - jednym z przejść - należało pokonać ciekawy zacisk, który był wyzwaniem szczególnie dla rysia, dzielnie jednak w drodze powrotnej stawił mu czoła (opierając zresztą stopy na ramionach fusa). Część z nas udałą się jeszcze do części błotnej - Blatini Rov, gdzie mieliśmy przedsmak błotnej przygody dnia następnego. Fusu odważył się wejść po starych linach, które wisiały sobie niewinnie nad błotnym podłożem - jak wrócił to stwierdził, że chyba jednak im nie ufa, takie śliskie jakieś i bardzo nieciekawie zawieszone :) Zabawa w tej jaskini zajęła nam dużo więcej czasu, niż się spodziewaliśmy. Zresztą olo nas nie zawiódł - długo walczył ze swoimi fotografiami, dzielnie zmagając się ze światłem i cieniem (przy pomocy agi i kasi). Tak więc całość pobytu w jaskini wyniosła około 5-6 godzin, a potem "siusiu, paciorek i spać". dzień trzeci - błotne wyzwanie wzdłuż i wszerz Jak to wśród jaskinowców (a przynajmniej w AKG) przystało poranek był bardzo powolny i (dyplomatycznie to ujmując) bezstresowy. Zmobilizowaliśmy się dopiero ok. 13.00, po czym udaliśmy się do supermarketu nieopodal na zakupy (fusu bardzo rezolutnie kupił sobie kolekcje lokalnego piwa do degustacji, po ok. 1 EUR butelka i niektóre z nich późnej - o zgrozo - okazało się być piwem bezalkoholowym :)). Tak więc u wejścia do jaskini pojawiliśmy się dosyć późno (ok. 14.00). Troszkę błądzenia i pojawiliśmy się przy otworze do jaskini Logarcek - lokalnego giganta błotnego. Wejście do jaskini zaczyna się studnią długości 20 metrów, którą zaporęczował olo. Jako kursantka uważnie przyglądałam się wyczynom ola, a potem jego ciekawemu zjazdowi na jednym przyrządzie, podobnie manewry przy wchodzeniu i przepinaniu. Ciekawe.. Ja jednak postanowiłam zastosować wszystkie techniki, które tak mozolnie wbija mi do głowy piciu, co rozbawiło ola i resztę ekipy. No cóż, ponoć tylko kursant jest taki naiwny ;) Ekspoloracja poprzez kilka korytarzy doprowadziła nas do miejsca drugiego zjazdu, gdzie również wokoło zostały podwieszone stare liny. Niezawodny fusu znowu się na nie wspiął, po czym ja również. Olo wykorzystał moment na jego "perfekcyjne" fotografie. Po zjeździe w dół ok. 40 metrów pojawiliśmy się w części jeszcze bardziej błotnej, na środku ciągu w kształcie podkowy - tutaj mogliśmy wybierać dłuższy koniec podkówki bądź krótszy. Jak przystało na odważnego jaskiniowca wybraliśmy ten dłuższy (czyli północny). W jednym z szerszych korytarzy, a właściwie w małym jeziorku obok, olo wypatrzył (ponoć) coś małego, co nazwał "krewetką jaskiniową" - zdaje się, że był to skorupiak studniczek (reliktem fauny morskiej sprzed 25 mln lat, z miocenu) albo małżoraczek. Niestety jak dla mnie w jeziorku tym pływał jakiś biały punkcik, ale niech będzie - widzieliśmy krewetkę w jaskini! Po szeregu wąskich lub szerokich korytarzy doszliśmy do części z małymi kałużami, gdzie olo bystrym wzrokiem wypatrzył utęsknionego proteusa, malutką ale i długą, bezbarwną jaszczurkę, która zdawała wogóle nie przejmować się naszą obecnością. Oczywiście jak na wytrawnego turystę przystało natychmiast zaczęliśmy strzelać zdjęcia, na co proteus zareagował sennym ruchem małych łapek i wpłynięciem pod kamień. Ale nic to, w następnych kałużach znaleźliśmy kolejne, zaryzykuję nawet stwierdzeniem, że dłuższe osobniki. To już coś! Prawdziwa fauna jaskinowa, poza nietoperzami i ćmami, których już się trochę naoglądałam. Przebijając się przez wydmy z błota dostrzegliśmy też szereg robaków, wędrujących sobie beztrosko po owym błocie. Nie mam pojęcia co to było, ale znowu jakieś ciekawe stworzenie na naszej (błotnistej) drodze. Po przejściu ok. 400 metrów doszliśmy do olbrzymiej sali pełnej wydm błota. Widok był niesamowity! Sufit jaskini krył się w ciemnościach, a góry płota rozpościerające się w okół nie nosiły śladu stóp ludzkich, co sprawiało wrażenie jakbyśmy wylądowali na nowej planecie. Obeszliśmy całą sale dookoła, w drodze powrotnej spędziliśmy tu kilka chwil na posiłek - wciąż podziwiając ogrom tej komnaty. W naszej drodze powrotnej ekipa nr 2 zatrzymała się na obowiązkowe zdjęcia, ekipa nr 1 pognała do drugiego korytarza, pięknie wijącego się na południe, gdzie doszliśmy do dużej studni z zawieszoną obok liną do trawersu - niestety nie odważyliśmy się na przejście po tym starym sznurku i czem prędzej wróciliśmy na bazę. dzień czwarty - "cywilizowanie" w znikającym jeziorze Dnia następnego po powolnym jak zwykle poranku zastanawialiśmy się co dalej. Część grupy postanowiła wyruszyć na "cave walk" - ekipa nr 2 oraz fusu. Reszta, czyli (nie chwaląc się my) postanowiliśmy pojechać na wybrzeże i zobaczyć trochę z tego kraju słowiańskiego, który to zaplątał się nieuważnie w te rejony Europy. Dobrze zrobiliśmy, bo z "cave walk"-u wyszła tylko jedna dziura, za to u nas przygód było co nie miara! Po pierwsze postanowiliśmy odwiedzić komercyjne tereny - udaliśmy się do parku Skocjanske Jame, gdzie można obejrzeć przystosowaną do masowej turystyki (ciuchcia w jaskini!) jaskinię Postojnska Jama. Niestety wstęp do jasknini już nie był taki "user-friendly" i starym, studenckim zwyczajem (czy raczej "rysiowym zwyczajem") postanowiliśmy nie wydawać tych 17,50 EUR na wstęp, no bo można za darmo przecie to samo zobaczyć! Następnie udaliśmy się pod Predjamski Grad, czyli zamek pięknie wkomponowany w skałę z trzema poziomami jaskiń. Znów nawiązując do wiekowej już tradycji studenckiej próbowaliśmy "przecisnąć" się przez bramki wejściowe (w postaci dosyć nieśmiałego chłopaczka), ale zostaliśmy rozpoznani, zidentyfikowani, po czym po prostu wycofaliśmy się. Rysiu (bystrzacha) zauważył na mapie jezioro po drugiej stronie autostrady, tak więc postanowiliśmy udać się w jego stronę, następnie skierować się (bocznymi drogami, bo przecież nie chcemy niepotrzebnie płacić za autostradę) na wybrzeże. Pojechaliśmy więc w stronę jeziora pilnie go wypatrując, niestety bezskutecznie. Po pewnym, irytującym już czasie, zatrzymaliśmy się posród rozległych pustkowi przy tablicy informacyjnej. Z niej to wyczytaliśmy, ze w tym właśnie miejscu znajduje się jezioro Cerknickie - przez pół roku o powierzchni 40 km2, po czym poziom wody opada i jezioro to zamienia się w żyzne przestrzenie skwapliwie zagospodarowywane przez lokalnych Słoweńców. Obowiązkowy punkt przy zwiedzaniu Słowenii! Po spacerze wokół pozostałości po jeziorze pojechaliśmy w stronę Kopru. Koper to duże miasto portowe Słowenii, leżące na jej 40-kilometrowym wybrzeżu. Zanim do niego dojechaliśmy pokonaliśmy przeraźliwie długą i wąską drogę szutrową, aż w końcu dotarliśmy po zmroku. Zdecydowaliśmy się jechać dalej, wzdłuż wybrzeża, do Istrii - małego i przytulnego miasteczka. Pierwszą naszą czynnością w Istrii było odwiedzenie tratorii i zamówienie słoweńskiego posiłku. Z panią kelnerką porozumieliśmy się "po naszemu", co bardzo uprzyjemnia pobyt i komunikację w ogóle, pozostawia natomiast zwykle wiele niedomówień w kwestii szczegółów. Tak więc nie do końca wiedzieliśmy, co zamawiamy, oprócz, oczywista, pizzy. Po krótkiej chwili dostaliśmy rybę z sałatką z glonów oraz makaron z "frutti di mare" - co bardzo przypominało właściwie kuchnię włoską. Po nocnym spacerze po Istrii nasza trójka twardzieli zdecydowała się na wizytę w Trieście - a niech tam, przekroczymy sobie szybciutko granicę włoską i zobaczymy ów Triest. Wyprawa ta rzeczywiście ograniczyła się do krótkiej wizyty w centrum, zmoczeniu nóg w Adriatyku i szybkim powrocie. dzień piąty - wino, kaniony i impeza w zerze W dzień następny zebraliśmy się dosyć prężnie i szybko i wyruszyliśmy w stronę Alp Julijskich żądni zakosztowania kanioningu. Po drodze zatrzymaliśmy się u nieoficjalnego sprzedawcy win (skąd ten olo ma takie "kontakty") i zakupiliśmy wino. Zakup ten z perspektywy późniejszego wieczoru okazał się być wielce strategicznym. Część ekipy (nr 2) postanowiła jeszcze spróbować latania, co znacznie opóźniło nasze przybycie do punktu startu przygody z wodą. Na miejscu więc, przy kanionie kanionu Susec, zjawiliśmy się o godz. 17.00. Po przebraniu chłopcy byli gotowi do startu o godz. 18.00 - w ciemnościach. Zimno było niesłychanie, ale dzielni panowie z krzykiem (rozkoszy???) skoczyli do rzeki i następnie długo walczyli. Była walka o zatopiony wór, walka z zimnem, ciemnością oraz niepewnością - czy można w tą wodę wskoczyć. Ale, jak to zwykle bywa, wszystko skończyło się szczęśliwie. Zmarznięta, ale szczęśliwa czwórka: olo, malenstow, fusu i rysiu dokonali zdobycia kanionu Susec. Wieczorem biwakowaliśmy w tym samym miejscu, przy budce, gdzie zwykle sprzedawane są bilety. Wino i inne trunki pomagały nam w utrzymaniu odpowiedniej temperatury ciała oraz w integracji. Po imprezie walka toczyła się dalej w śpiorach - zimno było na prawdę dotkliwe. Ale i z tej walki wszyscy o poranku wyszli cało. dzień szósty - powrót przez górki Nasz powrót przebiegał przez Alpy Julijskie, czyli był przepiękny!!! Widoki na trasie cudne, zwłaszcza wczesnym, mroźnym porankiem. Świeży chleb, pomidory i jabłka ze sklepiku w miejscowośći Trenta ożywiły nasze żołądki, atmosfera i pejzaż ożywiły umysł. W całym tym ożywnieniu doszło nawet do wypisania przez fusa i resztę ekipy widokóki dla AKG! Aż takiej bystrości nabyliśmy! Później niestety umysł wrócił na dawny poziom pracy, co zaowocowało wybraniem nieco niekorzystnej trasy powrotnej i opóźnieniom. Ale cóż, nie bądźmy zbyt wymagający - w końcu za nami było pięć wspaniałych dni pełnych przygód!
|
|
Copyright © 2002 by Akademicki Klub Grotołazów |