Plan był prosty. Długi weekend na słonecznej Chorwacji i nie mniej gorącej Słowenii, w celu potaplania się w przepięknych kanionach, brutalnego łojenia wielkich bigwalli i ćwiczeniu psychy na via ferratach.
Tak, więc 26.04.2002r (w piątek) ok. 17.00 po żmudnych i mozolnych przygotowaniach wyruszyliśmy z Krakowa. My, czyli 13-nasto osobowa brygada kanioningowo - wspinaczkowa, z nieliczną frakcją via ferratową.
W czasie podróży urozmaicaliśmy sobie drogę bawiąc się w chowanego, robiąc przy okazji różne kółka i objazdy. Jak to w zabawach bywa wszyscy się w końcu odnaleźli, aby kompletną karawaną dotrzeć na miejsce. A na miejscu element zaskoczenia - deszcz właściwy. Nie pozostało nic innego tylko urządzić wieczorek degustacyjny, wygenerować Rzym i czekać.
Rano obudziło nas słońce. Trzeba było więc sprawdzić co w Paklenicy mieszka. Każdy z nas wybrał pasujący mu zakątek wąwozu no i trzeba było łoić. Nam, czyli frakcji v-f przypadł w udziale wielki bigwall. 350 m to nie przelewki zabraliśmy więc tylko niezbędne rzeczy jakąś linę, ekspresy no i może karabinki (aby się zanadto nie przeciążać). Bardziej zapobiegliwi pomyśleli o czołówce i aparacie - wiadomo doświadczenie robi swoje. Akcja rozpoczęła się ok. 13.00 bo to przecież właściwa godzina do startu. No i zaczęło się 8 godzin działania w amoku i choć zakończone sukcesem to połowicznym. Okazało się bowiem , że tamtejsze ścieżki w nocy lubią wędrować a noce są zimne. Cóż twardym trzeba być...
Kolejny ranek rozpoczęliśmy od mozolnych poszukiwań drogi powrotnej - 20 min. niepewności i odetchnęliśmy z ulgą. W dodatku na dole spotkaliśmy ekipę ratunkową, czyli resztę drużyny mocno zaniepokojoną faktem naszego zniknięcia.
Tak rozpoczął się dzień trzeci. Część ekipy wyraźnie nie zrażona naszymi przygodami postanowiła również pokonać nieszczęsnego bigwalla. Na nich też czekało złe, czyli kolejki i tramwaje. Reszta opanowała inne drogi (w końcu każdy robi to, co lubi).
Dzień czwarty z założenia nie miał się niczym szczególnym różnić od poprzednich, we mnie tylko nie wiedzieć czemu odezwała się dusza geografa-turysty i postanowiłam sprawdzić jak wygląda Paklenica z góry. A jest co oglądać. Zwłaszcza, że nad wąwozem wznoszą się całkiem ładne górki z najwyższym szczytem Vaganski vrh (1757 m n.p.m.), na który postanowiłam sobie wejść. Szczególnych przygotowań do akcji nie było, a że wielkimi krokami zbliżało się południe, szybki zakup mapy przedarcie się przez tłumy ekstremalistów w wąwozie i do góry. I tu zaskoczenie, góry piękne a na szlaku ani żywej duszy. Nie zaskoczyła tylko pogoda tzn. jej zmiana (na szczęście chwilowa). I tak do wieczora w pięknych okolicznościach przyrody. A wieczór jak to wieczór.
Następny poranek zapoczątkował nową jakość. Zmiana miejsca, pogody no i nowy cel - kaniony i via ferraty. Podróż na Słowenię to całkiem ładna wycieczka krajoznawcza zwłaszcza, że zwiedziliśmy Plitvickie Jeziora. Co za przeżycie! Nawet statkiem można było sobie popływać no i te kaskady, wodospady... Na nowym biwaku zawitaliśmy około północy.
Dzień szósty był dla mnie jednym z przyjemniejszych. Podczas gdy reszta ekipy (z nielicznymi wyjątkami) moczyła się w kanionie Susec pokazując co potrafią prawdziwi grotołazi. My, czyli frakcja v-f postanowiliśmy połazić po "nienerwowej" aczkolwiek ładniutkiej via ferratce. Naszym celem był Mangart (2679 m n.p.m.). Oczywiście wyruszyliśmy bez raków i czekanów. Śnieg zastaliśmy już gdzieś w okolicach 1800 m n.p.m., lecz niczym nie zrażeni postanowiliśmy dojść gdzie się da. Jak można było przypuszczać nie dotarliśmy zbyt daleko, ale i tak było warto spróbować. W drodze powrotnej skorzystaliśmy z gościny w schronisku na Mangartskem Sedlu, gdzie można było coś upichcić i ewentualnie się ogrzać. Niestety nie byliśmy szczęśliwymi posiadaczami nawet skromnego zegarka, więc trzeba było szybko uciekać, bo jak wiadomo noc nas lubi zaskakiwać. Po zejściu z gór sprawdzaliśmy jak trudno łapie się tam "stopa" (a do biwaku kawałek). Gdy w końcu dotarliśmy stała się rzecz straszna - załamanie pogody ...
Następnego dnia nic się nie zmieniło. Plany legły w gruzach. Dzień został zmiażdżony w zarodku, a że prognozy nie były najlepsze zarządzono wcześniejszy powrót do Polski.
I tak 04.05.2002r. pełni niedosytu zawitaliśmy w Krakowie (ale przecież Kanin nie...ucieknie).
Black