Canyoning w Kraju Wschodzącego Słońca
zajrzyj do klubu...

Podczas pobytu na praktyce wakacyjnej w Japonii udało mi się zaznajomić z kilkoma japońskimi jaskiniowcami. Ich efektem był m.in. wyjazd canyoningowy (24-25.10.98).
W sobotę popołudniu gnamy z Toshim i Noririnem do Minakami (prefektura Gunma). Okolica ta jest znana w Japonii ze względu na górę Tanikawa-dake (ponad 2 tys. m wys.), na której w przeróżnych wypadkach zginęło kilkaset osób. Jest to również ośrodek raftingowy i miejsce występowania gorących źródeł.
Po wylądowaniu na miejscu wieczorem odbyła się balanga z japońskimi kolegami/koleżankami. Towarzystwo przeróżne- od canyoningowców czystej maści przez jaskiniowców, raftingowców i kajakarzy górskich. Pogoda stroi sobie z nas żarty- zaczyna lać; tak- lać, nie padać! Rozbijamy szybko płachtę nad gasnącym ogniskiem i tak przesiadujemy do 2-3 w nocy; Toshi, czyli mój przyjaciel-dobroczyńca (do spółki z Noririnem) upaciurał się jak złoto, aż mu trzeba było pomóc znaleźć buty…

Rano (po nocy z taaaaką ulewą) nastroje dość minorowe- bo zimnica niezła (10 gradusów), no i dalej pada; gdy jednak na chwile przed 10 błyska słońce- z jakiejś niemożebnie malej dziury w zwałach ołowianych chmur), wszyscy ochoczo zabierają się za przygotowania; a wiec skok w pianki, zakładanie butów, itd. 
zjazd w konkurencji czasowej
Ja załapałem się na cienka surfowo/kajakową wersję, więc szanse na kontakt z zimnem miałem całkiem duże (ale jak to mówią- darowanemu koniowi… pojawiłem się w Japonii pod względem sprzętowym całkiem na golasa, więc i tak mogę mówić o niezłym szczęściu- chwała moim japońskim przyjaciołom!). Wrzuciłem tylko bawełnianą bluzeczkę pod spód, żeby mieć grubszą izolację i nie poobcierać sobie łokci na kamieniach.
ta sama konkurencja w wydaniu innego zawodnika Wędrówka w górę strumienia/kanionu Shiragemon-sawa dostarczyła wielu wrażeń estetycznych; ślicznie ubarwione na jesięnna nutę drzewa i krzaki- a do tego rycząca po nocnej ulewie woda pozwalały zapomnieć o chłodzie i deszczu siąpiącym cały czas. W pewnym momencie rzeka stanęła dęba i trzeba było się powspinać wzdłuż wodospadu; żeby nie było nieprzyjemnych ześlizgów (ten wodospad na free-style raczej się nie nadawał) chłopaki poręczują najtrudniejszy odcinek, co przydało się niewątpliwie paru osobom, zwłaszcza na zejściu.
Co jakiś czas mijamy interesujące rynny albo kotły eworsyjne (okrągłe zagłębienia, najczęściej pod wodospadami), gdzie kipiel zachwyca turbulencjami. Nie dziwne więc, że nim doszliśmy na miejsce zawodów, byliśmy już po wielokrotnych zjazdach i skokach zmoczeni i ostudzeni. Harcowaliśmy jak małe dzieciaki w balii albo na ślizgawce, próbując nieraz po 3 warianty zjazdu w jednym miejscu.
Jako pierwsza część zawodów ‘First slide in Japan’ odbyla się konkurencja ‘na czas’. Ześlizg rynnami, krotka przebieżka (ale orły się wycinało!) rynna z trzema hopkami (miłymi podskokami) i finisz w głębokiej wodzie. Jako linia startowa pracowała śliczna intruzja kwarcytowa (dosłownie linia w poprzek strumienia) a na mecie trzeba było jeszcze się sprężyć, żeby sięgnąć do linki, za dotknięciem której stawał stoper.
Po pierwszej z dwóch kolejek już było wiadomo kto bawi się w to pierwszy raz, a kto jest wyjadaczem; niektórzy śmigali po kamorach jak mydło, które się próbuje złapać w wannie, podczas gdy neofici utykali co rusz (wiec i mnie się to przytrafiało; na szczęście nie byłem ostatni ? ).
Później wędrujemy jeszcze wyżej w górę strumienia, by dojść do miejsca drugiej konkurencji czyli zjazdów efektownych. Tym razem jechało się tylko 8 m ale na końcu hopek był baaardzo efektowny, no i lądowało się w takiej głębi, że można by spokojnie skakać tam na wszelakie sposoby, a do tego woda mieliła tam dokumentnie- czasem dopiero po 5 sekundach wypadało się z przydennych prądów. Tutaj wykazałem się już niezła pomysłowością (jakoś nikomu nie przyszło do głowy robić fikołów do tyłu), więc ze współzawodnictwa wyszedłem na szczytnym, drugim miejscu.
Oczywiscie poza konkursowymi 2 zjazdami, było chyba jeszcze z 10 dowolnych dla każdego, choć tak jak się trzęśliśmy z zimna na koniec, to widok raczej rzadko spotykany.
yeah! that was fast!
zmarznięty, głodny ale wesoły Po tym wszystkim gnamy więc co rusz spowrotem do obozu, gdzie lądujemy o godzinie 16:00; szybkie wręczenie nagród, śmiechy, ściski, zwijanko namiotów i… do domciu.
Dzięki pomocy japapońskich znajomków cała impreza kosztowała mnie 4 tys. jenów, czyli strasznie tanio- tyle mniej więcej wydałbym na same alkohole, które wypiłem; a wiec: Boże chroń sponsorów & 100 lat dla Toshiego i Noririna!!!
 
 
 

(kilka słów o fotkach):
wszystkie (poza ostatnią, oczywiście) dotyczą konkurencji czasowej; nie mam niestety żadnego zdjęcia z innych wodospadów i zjazdów; może jednak jeszcze co zdobędę od gospodarzy, kto wie?
(autorem zdjęć jest prawdopodobnie Toshi- od niego je dostałem)

(c) mlody