Michowi... |
Biwak w Ariadnie'94
Tomek Bartuś.
|
|
Sześć lat temu FAKS zorganizowała wyprawę w Południowe Tennengebirge w Alpach Salzburskich. Działalność prowadzona była w jaskiniach Ariadna, Maria Śnieżna i Grosskemetstein (opowiada o tej wyprawie film Pod podszewkę Alp). Po sześciu latach ponownie federacja zorganizowała kolejną wyprawę w ten rejon. Celem było pogłębienie Jaskini Ariadny i Marii Śnieżnej oraz ich ewentualne połączenie. |
W czasie mojej drugiej akcji w Ariadnie szedłem wraz z Szufladą, Markiem i Młodym (Poznań) z worami (po studni Kariny było ich 11w tym trzy biwakowe) założyć biwak. Ja i Szuflada zostawaliśmy w jaskini, natomiast chłopcy mieli zrobić transport i wychodzić. Gdy zjechaliśmy po drodze poręczując od Kariny w dół do meandra (-450), chłopcy postanowili wracać. Koło wodospadu, tuż nad lustrem wody, na małej półeczce zrobiliśmy prowizoryczny depozyt z siedmioma worami, po czym każdy zespół ruszył w swoją stronę. My w poszukiwaniu biwaku w meander, a chłopcy do domu, na powierzchnię. Dostało nam się po dwa wory w tym dwa biwakowe z hamakami i śpiworami, których zmoczenie na początku akcji uniemożliwiłoby wejście na biwak. Marcin poszedł pierwszy. W meandrze idzie się cały czas bokiem, nogami w wodzie. W jednym miejscu należy kucnąć do wody w zwężeniu i tuż nad taflą przejść dalej. To było najtrudniejsze miejsce- w jednej ręce jeden wór, w drugiej za sobą drugi. Trzeba się starać aby nie kłaść worów w wodę. Wszystko przeszkadza: a to rolka się zaczepi, a to szpejarka, wytwornica, kask się zaklinuje... wreszcie po drugiej stronie. Żartujemy, że chłopaki wiedzieli co robią. Przed samym biwakiem wchodzi się w suche ciągi. Sucha studnia (ok. 35m.), przedzielona kilkoma półkami doprowadza nas przez mały prożek do starego meandra na rozszerzeniu, którego jest salka biwakowa. |
Wchodzimy przez okno. Jesteśmy już mocno zmęczeni. Przez głowę przemyka myśl, że jesteśmy w domu i wkrótce położymy się spać. Rozglądamy się po salce szukając spitów z poprzedniej wyprawy- cholera, przecież gdzieś musieli spać?! Niestety niczego nie ma, nawet natury. Zapalamy epigaz i robimy zupę. Gdy woda się gotuje, kombinujemy umocowanie hamaków. Niestety musimy zabić dwa spity. Naciągamy pętle, delikatnie siadamy... i nie spadają (o dziwo). Wypakowujemy śpiwory. Na szczęście są suche; teraz do jedzenia. Po posiłku oceniam straty w kombinezonie po kolejnym przejściu Franz Josef Meander (pieszczotliwie nazywanym francem). Hm! Zaledwie pięć dziur, największa wielkości dłoni. Postanawiam połatać je jak przyjdą chłopcy. A teraz do spania. Huk wodospadów jest nieustanny ale szybko zapadam w sen. W czasie tej pierwszej nocy na biwaku przeżyłem niesamowity nawał snów. Było ich co najmniej kilka. Zbudziłem się i wszystkie pamiętałem. Byłem bardzo zaskoczony ich realnością i szczegółowością. Leżałem w hamaku od czasu do czasu zmieniając pozycję z powodu ucisku ramion przez zwinięty materiał i myślałem. Miałem na to ok. 20 godzin, choć to dopiero miało okazać się później. Teraz nasłuchiwałem, czy aby nie przyjdzie zmiana i nie zechce nas wyrzucić z hamaków. Szum wody daje bardzo realistyczne odgłosy ludzi, jeśli się ich spodziewamy; wielokrotnie byłem przekonany, że chłopcy już nadchodzą. Czas upływał bardzo powoli, rozmyślania przerywały mi krótkie drzemki. W pewnym momencie usłyszałem Marcina podnoszącego się ze śpiwora. |
- wstajesz?, chłopcy idą?
- głodny jestem, nie chce mi się już spać... - musimy na nich i tak zaczekać, szychty się popieprzą, jeśli teraz pójdziemy - położę się tylko coś zjem |
Czekało nas teraz gotowanie i posiłek, który musi starczyć na kilkanaście godzin akcji. Trzeba pocerować kondoma, załatwić potrzeby fizjologiczne poniżej miejsca pobierania wody. Marcin gotuje zupę cebulową i makaron z sosem grzybowym. Ja klnę na czym świat stoi, bo przebierając się rozpiąłem polar i teraz, gdy chcę go zapiąć za każdym razem zamek rozjeżdża się. Po kilku próbach postanawiam w końcu zszyć go na sobie. Jest ciemno, nić się plącze i muszę ją często przepalać. Światło z karbidówek Micha i Makarona już przygasa, Marcin zjadł już swoją porcję i woła mnie żebym jadł bo ostygnie. |
- kurwa- koniec nitki... |
Nawlekanie nitki ubłoconymi rękami w temp. 2st., gdy wszystko
cię goni też nie jest łatwe. Po uporaniu się z polarem jeszcze te kilka
łatek na kombinezonie i w drogę.
Wzięliśmy po dwa wory z biwaku i poszliśmy w nieznane. Dostały mi się w nagrodę dwa helmuty; jeden ze 120-tką w worze bez uszów, drugi ok. 100-tkę w luźnych kawałkach. Całe szczeście, że po drodze nie ma większych ciaśnizn bo naprawdę byłoby chyba kiepsko. Za biwakiem jaskinia ma wciąż ten sam charakter- zjeżdża się studniami średniej i krótkiej długości, przedzielonymi krótkimi odcinkami poziomych rur. W ten sposób dochodzi się do studni P120, która tylko z nazwy jest tak dużą, ponieważ w połowie przedziela ją olbrzymie zawalisko, które przechodzimy bez zgięcia karku i kontynuujemy zjazd. Po chwili czekała nas największa atrakcja przy dojściu do dna. Czekoladowe Partie to błotnisty meander przedzielony prożkami krótką studzienką i przełazami. Gumiaki weszły w błoto tak, że trudno je było podnieść, wszystko lepi się, rolka, shunt i my wyglądamy jak kulki błota. Wory (zostały nam jeszcze dwa) są tak ciężkie, że mamy dosyć. Zaraz za korytarzem błoto nagle urywa się w studni ok. 35m. Na jej dnie pada deszcz i jest mnóstwo kałuż. Niestety kończy nam się karbid. Nabieramy wody, przesypujemy się i w drogę powrotną. Chłopcom do dna wg. schematu zostało dwie piętnastki oraz problem. Na biwak dotarliśmy bez większych przeszkód. Chłopcy z radością przyjęli wieść, że mogą iść na lekko. Marcin ocenił na podstawie zużytego karbidu, że na akcji byliśmy ok. 14h. Zjedliśmy zupę, wypiliśmy herbatę i w zanurzenie. Michu na wstępie zajął się szyciem kombinezonu, a Makaron gotował coś. Szybko zapadłem w sen. Przebudzenie nie licząc krótkich przerw, przyszło dopiero po powrocie chłopaków z dna. Leżąc w hamaku słuchałem sprawozdania Micha: |
- straszny syf- to błoto przed 35-tką,
patrzcie na sprzęt...,
- nie, shunta zostawię na powierzchnię, niech zobaczą co tracą, i co myślicie, że dalej nie ma błota gówno, - na dnie jest przełaz, trzeba się przeczołgać i wchodzisz do małej salki na dwie osoby, z niej jest szczelina w dół i słychać wodę. Zawiesiliśmy linę i próbowaliśmy zjechać, ale jest bardzo ciasno, nawet Makaron nie wszedł, - no i właśnie w taki deseń...- chyba wychodzimy na powierzchnię, zrobimy sobie dwa dni przerwy i wejdziemy znowu, - chyba tak będzie najrozsądniej, nie ma sensu tu zostawać, majzelek znajdzie się tu najwcześniej za dwa dni, przecież nikt poza nami tu nie wejdzie, - idziecie spać?, - nie, zjemy coś i wychodzimy, - to czekajcie wyjdziemy razem, |